Gdy rodzice byli dziećmi
List
Działo się to w czasach, kiedy ludzie nie wysyłali sobie mejli, tylko listy - a ja, Grzegorz Kasdepke, autor tego opowiadania, byłem jeszcze smarkaczem!
- A ja wam mówię - wieszczył Bezu-bezu, mój klasowy kolega - że z tej nauki pisania i czytania nic dobrego nie będzie.
Bezu-bezu tak naprawdę nazywał się Bezubicki, ale nawet nauczyciele czasami o tym zapominali - i to nie tylko przez nazwisko. Ilekroć Bezu-bezu pochylał się nad zeszytem, natychmiast zaczynał nucić melodię z popularnej wówczas kreskówki o korniku. Brzmiało to mniej więcej tak: „Beeezu-bezu, bez-bez-bez!”.
- Tak myślisz? - zmartwił się Żuczek.
Żuczek zawdzięczał swoje przezwisko niskiemu wzrostowi i upodobaniu do kolorowej, nazbyt dużej kurtki, która przypominała mieniący się barwami chitynowy pancerzyk jakiegoś owada.
- Dlaczego nie będzie nic dobrego? - spytałem. Bo wprawdzie wolałem rysować szlaczki niż literki, to jednak jakieś tam pożytki z nauki pisania i czytania byłbym w stanie wymienić.
- Zobaczysz! - powiedział Bezu-bezu.
Nic więcej nie byłem w stanie z niego wydobyć.
Rok później okazało się, że miał rację. Gdy już poznaliśmy cały alfabet, duże i małe literki, wszystkie ce-ha, er-zet, sy-zy, zet z kropką i u z kreską, okazało się, że nasza pani wcale nie zamierza wracać do rysowania szlaczków. Teraz mieliśmy pisać wypracowania i dyktanda!
- Mówiłem? - pytał ponuro Bezu-bezu po każdej kolejnej dwói w zeszycie (była to wtedy najgorsza ocena).
- Mówiłeś… - potwierdzał Żuczek, patrząc z rozpaczą na upstrzone czerwonymi uwagami wypracowanie.
Mój zeszyt do polskiego nie wyglądał lepiej.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
Co się zdarzyło dalej? Przeczytaj w październikowym numerze "Małego Przewodnika".